Pierwsze wrażenie

Pierwsze wrażenie

Pierwsze wrażenie

Często oceniamy jakąś osobę, przedmiot czy zdarzenie dosłownie po sekundzie. Nasze mózgi przetwarzają dane docierające do nas za pomocą zmysłów, porównują je do znanych nam wzorców i przesyłają informację zwrotną. Po chwili wiemy, czy ktoś lub coś się nam podoba. Dopiero po dłuższym czasie jesteśmy w stanie dokonać w miarę racjonalnej analizy i zweryfikować naszą ocenę. I nie wiem, czy już jestem na etapie „chłodnej” oceny, czy moja głowa i serce dalej są rozgrzane emocjami, które wzbudził pewien... wyścig!
Poprzedni weekend to mój debiut w zawodach Lubieszowski Cross. Chciałabym podzielić się z Wami pierwszymi wrażeniami po wyścigu. Na początku zaznaczę, że dla mnie wszystko w zasadzie odbyło się po raz pierwszy.

Pierwszy start

Ciężko opisać emocje, jakie towarzyszą zawodnikowi na linii startu. Wokół mnóstwo osób, a ja nie widzę już nikogo. Pies, przytrzymywany przez pomocnika, napiera na szelki, tylne łapy wbija w podłoże szykując się do ruchu. Na zegarze upływające sekundy w ślimaczym tempie, choć nieubłaganie, odmierzają czas do rozpoczęcia wyścigu. W końcu słychać głos sędziego: „3... 2... 1... Start!”. Ręce zaciskają się na kierownicy, mięśnie napinają się do granic możliwości, z gardła wydobywa się komenda „GO”. Pomocnik puszcza psa, który z emocji już skowycze. Pierwszy ruch mój i psa - drobiny błota spod butów i łap wybijają się w powietrze. Jeszcze raz, dla pewności swojej i psa, krzyczę „GO!”, wykonuję kilka małych napędzających kroków, wskakuję na hulajnogę, wykonuję pierwsze mocne odepchnięcie. Mój pierwszy wyścig właśnie się rozpoczyna.

Pierwsze spotkanie

Trudno jest rozłożyć siły na cały wyścig. Są różne techniki - niektórzy napierają mocno od początku i próbują utrzymać siły do końca, inni taktycznie sprawdzają ile kilometrów dzieli ich od mety i dopiero w odpowiednim momencie włączają „turbo”. Ja, oczywiście z wiadomych względów, wybieram opcję nr 1. I jakie jest moje zaskoczenie, gdy mniej więcej po kilometrze widzę przed sobą zawodnika, który startował przede mną. Dodaje mi to wiatru w skrzydła i próbuję odpychać się z jeszcze większą siłą. Spostrzegam, że nie tyle doganiam poprzednika, ale zrównuje się z nim, by po chwili minąć go i wystrzelić do przodu z maksymalną mocą. I gdyby nie adrenalina, to pewnie zjechałabym na bok, usiadła na murawie i zaczęła świętować z radości. Tym bardziej, że przed moją hulajnogą nie biegnie żaden „cyborg” greyster, tylko suka border collie.

Pierwszy bieg

W oddali dostrzegam jakieś samochody, namioty i ludzi. Czy gdzieś źle skręciłam, zbłądziłam, pomyliłam oznaczenia trasy? Zwątpienie na chwilę wkrada się do głowy, by po chwili przerodzić się w kolejny bodziec zmuszający mnie do większego wysiłku. To meta! Nie myśląc zbyt wiele ostatkiem sił komunikuję swojemu psu i swoim nogom, że trzeba napierać jeszcze mocniej, choć sił już brak. Nierówny oddech próbuje z potarganych wyścigiem płuc dostarczyć resztki tlenu do mięśni. Nie myślę już o niczym innym niż o sekwencji „wdech - odepchnięcie - wydech”. Czasem sobie jeszcze przypomnę i już prawie nieartykułowanie zawołam „go!”. W pewnym momencie drzewa po bokach znikają, widzę tylko linię mety. Jeszcze tylko kilkanaście metrów, jeszcze tylko kilka metrów, jeszcze tylko... Nie - to już! Koniec! Kończę bieg! Koleżanka odpina psa, zabiera go do zbiornika z wodą, żeby mógł się schłodzić. Ja puszczam hulajnogę i kładę się na ziemi. W głowie krąży tylko jedno słowo - oddychaj, oddychaj, oddychaj. A ja próbuję, choć wcale nie jest to łatwe.

Pierwsze wrażenia

Tak to mniej więcej wygląda z mojej perspektywy. Ponad dwustu zawodników, psów - myślę przynajmniej cztery razy więcej, piękna słoneczna pogoda, wspaniała trasa, niesamowicie przyjazna atmosfera i emocje sięgające zenitu. Ostatecznie zajmuję w swojej kategorii ósme miejsce, z czego jestem bardziej niż dumna.

I na koniec jeszcze mała uwaga odnośnie czegoś bardzo istotnego - komunikacji z psem. Podczas wyścigu czworonóg biegnący w specjalnych szelkach przyłączony jest do hulajnogi czy roweru linką z amortyzatorem niwelującym szarpnięcia. Poza tym jednym „sznureczkiem” nic, oprócz naszego głosu, nie łączy nas z psem. I tutaj widzę największą trudność i jednocześnie największe piękno tej dyscypliny. Musimy z naszym podopiecznym zbudować taką więź, aby podczas sprawdzianu, jakim jest start, komunikować się bezbłędnie. Zakręty, zmiany kierunku, przyspieszanie, zwalnianie - wszystko dzieje się w błyskawicznym tempie, gdy pies jest mocno pobudzony, a nam adrenalina nie pomaga w chłodnej ocenie sytuacji. Tak samo musimy się dogadać podczas startu, gdy mamy mnóstwo siły, lecz emocje raczej nie są naszym sprzymierzeńcem, jak i tuż przed metą, gdy brak tchu, a z gardła zamiast słów wydobywa się nieartykułowany wręcz bełkot. W związku z tym najbardziej jestem dumna z Punky - mojej młodej suki, która podczas wyścigu ani razu się nie pomyliła i pomknęła do mety niczym po sznurku.